Strona główna Artykuły Autorzy Lidia Czyż Dlaczego zadręczamy się zamartwianiem?
Dlaczego zadręczamy się zamartwianiem

Dlaczego zadręczamy się zamartwianiem?

Zamartwianie się zazwyczaj przychodzi nam bez trudu – lecz co przez nie osiągamy? Nic! Niepokojenie się nawet odrobinę nie poprawia naszej sytuacji

Byłam młodą mężatką z roczną córeczką – znajoma opowiedziała mi zdarzenie ze swojego życia. – Kończyłam właśnie studia. Tego dnia byłam ogromnie zmęczona i niewyspana. Do zdania pozostał mi najtrudniejszy, końcowy egzamin. Wreszcie wieczorem uśpiłam małą i chciałam zabrać się do nauki. By wytrzymać całą noc, kupiłam cztery napoje energetyczne. Nigdy ich nie używałam, więc spodziewałam się, że zdziałają cuda. Wypiłam je wszystkie, po czym… zasnęłam nad książkami. Następnego dnia, załamana swoim poziomem wiedzy, zabrałam córeczkę do osiedlowej piaskownicy i usiłowałam czegoś się nauczyć, równocześnie pilnując dziecka. Obok na ławce przysiadł starszy pan. Sama nie wiem, kiedy zaczęłam mu się żalić. „Niech się pani nie martwi, kiedy jest najtrudniej, wtedy często jest najlepiej” – pocieszył mnie. A ja poczułam się niezwykle podniesiona na duchu. Może to był jakiś anioł? – zakończyła.


Była godzina 20.00, gdy mąż zadzwonił, że wyjeżdża z Holandii. „Pogoda jest paskudna: mocny wiatr, mgła, zacinający deszcz” – dodał. Do przejechania pozostało mu 250 km, miał nocować u znajomych w Niemczech. Gdy nie posłał informacji, że dojechał szczęśliwie, czułam coraz większy niepokój. Zaczęłam wysyłać SMS-y: o 23.00, 24.00, 1.00 w nocy. W końcu zadzwoniłam. Nie odbierał. Co się mogło stać? Miał wypadek? Zasłabł za kierownicą, co już się zdarzało? – wyobraźnia podsuwała najczarniejsze scenariusze, a serce waliło ze strachu jak oszalałe. Znikąd informacji. Zaczęłam się modlić i… poczułam całkowity spokój. Zasnęłam. Rano okazało się, że wszystko jest w porządku. Mąż był zdziwiony, bo posłał SMS-a zaraz po dotarciu na miejsce. Wiadomość dotarła do mnie po 14 godzinach. Jak się okazało, z powodu zakłóceń pogodowych nie działały nadajniki operatora.


Rozmawialiśmy z rodzicami, których córka była uzależniona od narkotyków. Przeszła przez długą terapię w dobrym ośrodku, ale prawdopodobnie nadal bierze jakieś środki pobudzające, bo rodzice znaleźli podejrzane zioła za jej szafką podczas malowania mieszkania. Córka się nie uczy, nie pracuje, czasem całymi dniami nie wychodzi z łóżka. „Co mamy zrobić? Gdzie popełniliśmy błąd?” – martwią się w dzień i wręcz torturują myślami w nocy. Ale przeszli już przez najgorszy etap, gdy załamani i bezsilni najchętniej sami zakopaliby się w pościeli, płacząc i krzycząc z wewnętrznego bólu i bezradności. Mama stwierdza, że już ma ponadnaturalny pokój pomimo tej dramatycznej sytuacji, tylko jej mąż nadal strasznie cierpi, próbując walczyć z sytuacją o własnych siłach.


Cztery miesiące temu leżałam osłabiona po operacji prawego barku, owinięta szczelnie w wielką ortezę, odczuwając nieznośny ból, bez przerwy dzień i noc. Nie pomagały zastrzyki, tabletki przeciwbólowe ani okłady z lodu. „Może zaszyli ci tam nożyczki?” – pytała koleżanka, która przeszła wcześniej podobną operację i nie mogła uwierzyć, że boli mnie bez przerwy przez sześć tygodni. Jednym z nielicznych plusów przymusowego leżenia była możliwość obejrzenia zaległych filmów i seriali, na które wcześniej brakowało mi czasu. W jednym z odcinków usłyszałam dialog pomiędzy matką a 18-letnią córką: „Obiecuję ci, że już nie będę się wtrącać w twoje życie – przyrzekała matka. – Nie będę się wtrącać, mogę się tylko…”. „Zamartwiać” – dokończyła dziewczyna. „Tak, martwić się” – potwierdziła matka.


Myśli dręczących karuzela

Zamartwianie się zazwyczaj przychodzi nam bez trudu – lecz co przez nie osiągamy? Nic! Niepokojenie się nawet odrobinę nie poprawia naszej sytuacji, przeciwnie – całkowicie gasi w nas radość życia. Ciągłe czekanie na to, co złego może się stać, wpędza nas w przygnębienie, smutek, wywołuje gorycz, a nawet prowadzi do depresji. Dlaczego tak się zadręczamy? Martwimy się, niepokoimy, smucimy, trapimy, załamujemy. Słowo „martwić się” ma niezmiernie wiele synonimów. Bo też negatywne emocje odgrywają w naszym życiu ogromną rolę. Zamartwiamy się stanem zdrowia najbliższych, stanem konta, kredytami, przyszłością dzieci i mnóstwem mniej lub bardziej ważnych rzeczy. W powiedzeniu, że ktoś „zamartwił się na śmierć”, niewiele jest przesady. Zastanawiając się nad tymi słowami, pomyślałam, że ludzie niewierzący faktycznie w krytycznych momentach mogą jedynie się martwić. Jednak wierzący w Boga, nawet w najtrudniejszej sytuacjach, odczuwając nieznośny ból, przechodząc przez najcięższe doświadczenia, nie muszą się zamartwiać, ale mogą zaufać. Pierwsza cząstka obu słów jest taka sama, a jakże inne są to pojęcia. Jak inne podejście do problemu.

I choćby ciche westchnienie…

Dlaczego chodzimy przygnębieni, zamiast się odciąć od problemu? Czy da się to w ogóle zrobić? Nie chcę teoretyzować ani dawać cudownych rad o „sile pozytywnego myślenia”, bo wiem z własnego doświadczenia, jak niełatwo zdystansować się od kłopotów, odciąć od obsesyjnych myśli, które usiłują wracać jak najbardziej natrętne muchy, wręcz „uwić gniazdo” w naszych głowach. Jednak to my sami decydujemy, czy poddamy się troskom i zgorzknieniu, skoncentrujemy na problemie – czy też, choć wymaga to wiele wysiłku, w chwilach próby zaufamy Bogu. My sami decydujemy, czy zaufamy, choć bywają momenty, w których nawet nie wiemy, jak się modlić, a z naszej duszy wydostają się tylko ciche westchnienia: „Panie, pomóż”. Czasem mamy wrażenie, że Bóg nie słyszy naszych błagań, nie odpowiada na nasze prośby. Ale nawet wtedy możemy ufać, jak pisał król Dawid: Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną, laska twoja i kij twój mnie pocieszają (Psalm 23:4).

„Jeszcze nie teraz”

Kilka lat temu, gdy sama przez bardzo długi czas byłam przytłoczona pewnym problemem, który spowodował, że nie mogłam spać ani jeść, usłyszałam przykład porównujący nasze doświadczenia do ucierania ciasta. Młody chłopak pomagał mamie przy ucieraniu świątecznej babki. Wydawało mu się, że robi to już bardzo długo, i co jakiś czas pytał, czy już dosyć. Mama patrzyła do miski i stwierdzała: „Jeszcze nie, jeszcze trochę, jeszcze nie jest gotowe”. Syn był naprawdę zniecierpliwiony, bo miał wrażenie, że produkty są już utarte idealnie. „Jeszcze nie” – powtarzała mama. Aż wreszcie stwierdziła: „Teraz jest dokładnie tak, jak powinno”. Nam też często się wydaje, że „już dość”, że wystarczająco wiele wynieśliśmy z danej lekcji, że to doświadczenie jest nie do wytrzymania, ale Bóg widocznie widzi to inaczej. Stwierdza, że nie jesteśmy jeszcze gotowi, że potrzebujemy „jeszcze trochę ucierania”. Aż powie: „Właśnie o to mi chodziło”.

W każdej ciemnej dolinie

Gdy kilka tygodni po operacji nadal byłam skazana na pomoc innych w szykowaniu posiłków, myciu, ubieraniu się, czyli praktycznie we wszystkich czynnościach życiowych, postanowiłam, że nie będę się tym zamartwiać. Zdecydowałam, że pomimo bólu, który wydawał się nie do wytrzymania, wywołując zniecierpliwienie i bezradność na poziomie kilkuletniego dziecka, pomimo bezsennych nocy, gdy każda minuta dłużyła się niemiłosiernie, będę ufać! A nad każdym wydarzeniem i okolicznością będę powtarzać, że panuje nad nimi Bóg, że jest ze mną w tej ciemnej dolinie. Będę powtarzać tak jak psalmista: Tobie zaufała dusza moja i w cieniu twych skrzydeł chcę się schronić, aż przeminie nieszczęście! (Psalm 57:2).

Wobec wielu pytań

Tak, zaufałam, a uporczywe cierpienie wreszcie się skończyło. Powoli uczyłam się na nowo wykonywać prawą ręką podstawowe czynności: myć zęby, smarować kromkę chleba, czesać włosy. Doceniłam, jak wielkim błogosławieństwem jest fakt, że posiadam dwie ręce! Dziś, cztery miesiące po operacji, moja kończyna nadal nie odzyskała pełnej sprawności pomimo codziennych, sumiennych ćwiczeń w ośrodku rehabilitacyjnym i w domu. Czy wróci do stanu sprzed urazu? Nie wiem, nikt tego nie może zagwarantować. Choć walczę o każdy milimetr zakresu ruchu, nadal nie potrafię położyć rzeczy na wyższą półkę ani zdjąć samodzielnie swetra. Prawdopodobnie czeka mnie jeszcze jedna operacja, będąca następstwem pierwszej, ale… nie będę się tym zamartwiać. Przecież Ten, który mnie stworzył, wie najlepiej, jak powinien funkcjonować mój organizm. A ja chcę Jemu w tym zaufać! Bo pokoju, jaki On daje, szczególnie w „ciemnej dolinie”, nie da się porównać z niczym.