Alina Wieja: Piotrze, niedawno ukazała się Twoja pierwsza książka, pod trochę zaskakującym tytułem: „Wybaczyć Bogu”. Dotyczy ona bardzo osobistych przeżyć…
Piotr Gąsiorowski: Tak naprawdę nie chciałem pisać osobistej książki. Główną motywacją do jej wydania było to, że chciałem wyjaśnić stereotyp wybaczenia. Dlatego że wybaczenie jest fundamentem naszej relacji z Bogiem i z innymi ludźmi. Wielu z nas funkcjonuje w jakimś stereotypie: mając pewną wiedzę o tym, czym jest wybaczenie, nie zawsze je praktykujemy. Ja sam znalazłem się w miejscu, w którym istotną kwestią stało się wybaczenie, i to nie wybaczenie międzyludzkie, ale wybaczenie w mojej relacji z Bogiem.
Czy możesz przybliżyć kontekst wydarzenia, które się do tego przyczyniło i spowodowało, że podjąłeś ten temat w książce?
Moja żona zginęła w wypadku samochodowym, w którym ja sam również uczestniczyłem. Było to w grudniu 2003 r. Tamtego dnia mój świat został mocno wzburzony i zachwiany. Jest taki czas w małżeństwie, kiedy dzieci wchodzą w wiek nastoletni i zaczyna się nowy okres „narzeczeństwa” dla rodziców. My sobie to z Anią wielokrotnie powtarzaliśmy, że ten czas właśnie nadchodzi. Córka miała wtedy 15 lat, a syn 11. Piąty grudnia miał być początkiem naszego małżeńskiego weekendu spędzonego u przyjaciół w Ostródzie. I oto kilka kilometrów od Krakowa nagle wjechał w nas samochód ciężarowy. Moja żona zginęła na miejscu. To wywróciło nasz świat, mój i dzieci.
Napisałeś: „Najgorsze nie jest to, co nas spotyka, ale to, co robimy z tym, co nas spotkało”. Co zrobić z takim cierpieniem, którego nie da się ani opisać, ani zrozumieć?
Pisząc to zdanie, chciałem powiedzieć, że każdego dnia wokół nas jest mnóstwo ludzi, których dotykają różne cierpienia – i każdy z nich ma swoje napięcie, niesie swoją traumę. Nie chodzi więc tylko o to, co nas spotyka, ale co my dalej z tym zrobimy. To, co nas dotknęło na drodze życia, też nas kształtuje. Takie refleksje zrodziły się we mnie wtedy, kiedy wszedłem w fazę odkrywania, że moje życie jeszcze się nie skończyło. Odkryłem też, że porównywanie cierpień jest bez sensu, choć nam, cierpiącym, wydaje się, że nasze cierpienie jest największe ze wszystkich.
Piszesz, że jednym z etapów radzenia sobie z tą sytuacją była ucieczka. Powołujesz się na przykład filmowego bohatera, Forresta Gumpa. Czy to podpowiedź czy przestroga?
Absolutnie przestroga. Kiedy spotykają nas trudne rzeczy, z którymi sobie nie radzimy, szukamy wyjścia awaryjnego i zaczynamy uciekać. To może być ucieczka w pracę, w używki, w dziwne towarzystwo. Czymkolwiek ta ucieczka jest, tak naprawdę jest ona „nierobieniem niczego” z tym, co nas spotkało.
Czyli ucieczka pozostanie ucieczką. Nie jest rozwiązaniem. Wspomniałeś, że uciekałeś także od Boga… czy zdarzyło Ci się kwestionować istnienie Boga?
Nigdy nie podważyłem faktu istnienia Boga. Nigdy nie przestałem wierzyć czy uznawać, że On istnieje. Natomiast w konsekwencji tego, co mnie i nasze dzieci spotkało, w tej traumie uznałem, że nie chcę Go znać – uciekałem przed Nim i przed wszystkim, co miało z Nim styczność. Wolałem się odsunąć. Byłem wtedy przekonany, że to Bóg mnie tak bardzo skrzywdził.
Uciekając przed Bogiem, powoływałeś się na biblijnych bohaterów, którzy również od Niego uciekali. Z kim się najbardziej utożsamiałeś?
Postać Jonasza wybrałem dlatego, że on biegł. Bóg mu coś powiedział, a on uciekał. Ja też wtedy nie słuchałem. Bóg z pewnością do mnie wtedy mówił, ale ja Go nie chciałem słyszeć. Stąd podobieństwo do Jonasza. Przywołałem też postać Piotra. On z kolei jest dla mnie przykładem pewnej postawy w sytuacji, w której pojawia się na naszej drodze coś, z czym nie potrafimy sobie poradzić. Albo nie chcemy sobie z tym poradzić, bo borykamy się z różnymi emocjami, takimi jak gniew, strach, złość. Tego typu emocje sprawiają, że każdy pretekst uznajemy za dobry, by kontynuować swoją drogę ucieczki na wszystkie możliwe sposoby.
Pojawił się też pomysł Piotrusia Pana na życie w Nibylandii. Czy chodziło o to, by stworzyć wyimaginowaną rzeczywistość dla siebie samego?
Tak, dokładnie o to chodziło. Wielu wybiera ucieczkę jako kolejny etap zmagania się z cierpieniem, ale przez to zawsze cierpią nasi najbliżsi. W moim przypadku były to dzieci. Dochodzimy wtedy do miejsca, w którym musimy się jednak zatrzymać. Wiemy, że ta ucieczka już nie może trwać dłużej. Co wcale nie oznacza, że jesteśmy gotowi rozprawić się z problemem. I zaczynamy udawać, że nic się nie stało, chociaż w środku, w nas samych wszystko krzyczy. I to jest etap budowania Nibylandii, czyli świata na niby, aby na zewnątrz wydawało się, że wszystko jest już OK. Myślę, że wielu moich znajomych w tamtym okresie uwierzyło, że „sobie radzę”. Widzieli, że zajmuję się dziećmi, znalazłem pracę i jakoś funkcjonuję. Udawałem dzielnego człowieka, chociaż wewnątrz mnie wszystko nadal bardzo krwawiło. To nie było jeszcze wejście w strefę uzdrowienia. To była kolejna próba przetrwania bez zmierzenia się z rzeczywistym problemem, czyli z samym sobą.
Odkryłem w Bożym Słowie, że mimo moich prób uciekania od Boga – On nie przestał mnie kochać
O co chodzi w zmierzeniu się z samym sobą w takim kontekście?
Jeszcze przed wypadkiem zgodziłem się na wygłoszenie wykładu podczas konferencji w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Oczywiście później już tego nie pamiętałem. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu, mówiąc, że konferencja jest przygotowana, zaproszenia zostały wysłane i oczekują na mój wykład. Ja na tę kobietę naskoczyłem i wykrzyczałem, że na żaden wykład się nie wybieram, mimo że minęło już sporo czasu od śmierci żony. Pani mnie przeprosiła, a cała sytuacja była dla mnie bardzo niezręczna… I nie dawało mi to spokoju. Wierzę, że Bóg użył tej rozmowy, żeby przypomnieć mi swoje miejsce w moim życiu. W czasie kolejnej bezsennej nocy po raz pierwszy zmierzyłem się z samym sobą i porozmawiałem z Bogiem. Przestałem mówić, żeby dał mi i dzieciom święty spokój. Na drugi dzień zadzwoniłem i potwierdziłem, że chcę wygłosić ten wykład. Dwa dni później, siedząc przy biurku, otworzyłem Biblię i odkryłem, że ja to Słowo uwielbiam, że wciąż je kocham. Odkryłem w Bożym Słowie, że mimo moich prób uciekania od Boga – On nie przestał mnie kochać. Przygotowałem wykład. W tym momencie rozpoczął się bardzo powolny proces powrotu.
Czy nie sądzisz, że ta długa droga powrotu wiązała się z obrazem Boga, który nosiłeś w sercu?
Absolutnie tak. Droga, którą przeszedłem, była konsekwencją skupienia się na sobie i na tym, co przeżywałem. Usunąłem wtedy z mojego życia i z mojego świata Boga, którego wcześniej obarczałem winą za to, co się stało. I tu nawiążę do tytułu książki – chciałem, żeby właśnie tak brzmiał ten tytuł: „Wybaczyć Bogu”.
Mam teraz odwagę zadać to pytanie: Ale jak można wybaczyć komuś, kto jest absolutnie dobry? Czy nie napotykamy tutaj logicznej i duchowej sprzeczności?
Ten tytuł jest odzwierciedleniem tych emocji, które ani nie trzymają się logiki, ani też, niestety, nie podporządkowują się wierze i zaufaniu do Boga. Wokół mnie wciąż jest wiele takich ludzi, którzy wykrzykują Bogu: „Dlaczego?”. Mają do Niego pretensje i niestety nic z tym nie robią. Duchowo jest to bardzo niebezpieczne. A więc ten tytuł to pochodna emocji, nie tylko moich. Z perspektywy kilku miesięcy od wydania tej książki zobaczyłem, jak zastraszająca jest liczba ludzi, którzy w ten sposób myślą o Bogu. Poprzez książkę chciałem pokazać, że obecność takich emocji jak żal czy rozgoryczenie nie czyni z nich dziwaków, ale nie można w takim miejscu pozostać. Muszą coś z tym zrobić, bo Bóg jest absolutnie dobry i nie ma nic wspólnego ze złem. Niestety w środku cierpienia często się tego nie pamięta.
Często oskarżamy Boga o coś, czego Bóg nigdy nie zrobił. Czy w efekcie własnych doświadczeń nastąpiła transformacja Twojego osobistego postrzegania Boga?
Tak, widzę moją transformację. To ja musiałem się zmienić. Jednak są takie chwile, w których osobiste przeżycia fałszują nasz obraz Boga. Przeszedłem również inną transformację. Polega ona na tym, że dzisiaj to ja chcę podtrzymywać ramiona i dawać nadzieję ludziom, którzy przechodzą przez tak trudny emocjonalnie czas. Chcę im mówić, że za tymi emocjami jest ciągle ten sam, dobry Bóg, którego oni w tym czasie nie dostrzegają. Jeśli nasza tragedia i złe doświadczenia stają się dla nas najważniejsze, to wokół nich budujemy nasze życie i relacje z innymi. I wtedy zapala się czerwone światło! To jest moment, w którym, jak sam stwierdziłem, budujemy sobie „ołtarzyk” na naszym rozgoryczeniu. Ogarnia nas wtedy głęboka frustracja. Zamiast zobaczyć to, co w danej sytuacji może uczynić Bóg, skupiamy się tylko na sobie i na tym, co sami odczuwamy.
W naszym narodzie większość ludzi postrzega Boga jako groźnego sędziego, a brakuje obrazu Boga jako miłującego Ojca. Co według Ciebie możemy zrobić, żeby ludzie zobaczyli prawdziwy obraz Boga?
Ten fałszywy obraz jest najbardziej rozpowszechniony. Mam nadzieję, że czytając moją książkę, czytelnik zobaczy, że Bóg jest inny: że jest dobry i że nie musimy przed Nim uciekać. Że jest Bogiem, do którego można się przytulić i który chce nas błogosławić. Chcę to głosić z całą mocą, że Bóg nie ma nic wspólnego ze złem. Bo Bóg jest absolutnie, całkowicie dobry. Jednak nikt z nas nie jest w stanie znaleźć się w ramionach Boga bez przyjęcia wiarą tego, co zrobił dla nas Jezus.
Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś dzisiaj przekazać innym?
Chciałbym też przekazać ludziom, aby we wszystkim byli autentyczni. W tym, co jest trudne, ale także w poznawaniu Boga. By odkrywali, jaki Bóg jest prawdziwie, i aby budowali z Nim rzeczywistą relację. Nie traktujmy Boga tylko jako bohatera religijnych doświadczeń – przyjmujmy Go jako osobistego Zbawiciela, bo droga do Boga wiedzie przez ofiarę Jezusa. Wszyscy dzisiaj chcemy, aby autentycznie traktowano nasze przeżycia, ale często sami nieautentycznie traktujemy Boga. Któregoś dnia po modlitwie dotarło do mnie, że wybaczenie musi być osobiste i autentyczne. Bo to nie kwestia rozprawki o wybaczeniu, ale osobistego doświadczenia. A jedyna droga do odzyskania pełni harmonii i spokoju z Bogiem wiedzie poprzez to, co zrobił dla nas Jezus. Nie ma innej drogi, a każda inna opcja jest budowaniem Nibylandii.
Twoja książka kończy się pięknym wyznaniem, że kochasz Boga. Myślę, że Bóg się cieszy, gdy my Go kochamy, ale jednocześnie pragnie, abyśmy wiedzieli, jak bardzo On nas kocha…
Nigdy nie zanegowałem istnienia Boga. Ale musiałem dojść do takiego miejsca, w którym tak bardzo się wzruszyłem, płakałem i nie byłem w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Wtedy w nowy sposób doświadczyłem potęgi Bożej miłości i znaczenia tego, że Bóg mnie kocha. Od tamtego momentu bardzo często to powtarzam, że jeśli człowiek doświadczy, czym naprawdę jest Boża miłość, odpowiada na tę miłość – miłością. Po prostu nie ma innej możliwości.
Bardzo dziękuję za rozmowę.