Estella Korzeń: Masz zaledwie 22 lata. To bardzo młody wiek, jeśli chodzi o nagranie własnej płyty. Kiedy zrodził się ten pomysł?
Michał Król: To trudne pytanie. Współpracowałem z zespołem Zdobywcy. Nigdy wcześniej szczególnie nie komponowałem. Kiedy zaangażowałem się w Zdobywców, odkryłem, że potrafię pisać teksty i muzykę do piosenek. Wiedziałem, że muszę ten talent mocno rozwijać, a to długa droga. Zresztą nadal długa droga przede mną, żebym pisał tak, jak chciałbym pisać. Niemniej okazało się, że Bóg włożył w moje serce coś, co bardzo mocno we mnie tkwi. Z zespołem zaczęliśmy grać nasze kawałki, potem nagraliśmy płytę. A na moją własną przyszedł czas później.
Czy na płycie Zdobywców były jakieś utwory Twojej kompozycji?
Tak. Siedem z jedenastu było napisanych przeze mnie. No i aranżacje. Mogłem się już wtedy realizować kreatywnie. Później, ze względu na mój wyjazd do Australii, musiałem odejść z zespołu. Ale kiedy wróciłem do Polski, miałem już nowe utwory, a kilka jeszcze powstawało. Miałem motywację, żeby nagrać płytę. Wiedziałem, że muzyka, którą piszę, jest w Polsce czymś nowym. Nasze utwory zawsze były świetnie przyjmowane przez publiczność. Myślę, że samo granie polskich piosenek napisanych przez Polaków dotyka serc. Polacy powinni pisać dla Polaków i po polsku. Oprócz bogactwa albumów zagranicznych istnieje w Kościele wielkie zapotrzebowanie na utwory w języku ojczystym. Płyta to po prostu narzędzie pozwalające ten cel osiągnąć.
Jak to się stało, że dotarłeś aż do Australii?
Byłem tam przez 11 miesięcy. Zależało mi, żeby uczyć się w college’u Hillsong International Leadership College (Międzynarodowa Szkoła Przywództwa Hillsong). Studiowałem na kierunku: muzyka uwielbienia. Jak sama nazwa szkoły wskazuje, głównie była to nauka przewodzenia i kształcenie charakteru. W planie praktyk jest także służba podczas nabożeństw. Fantastycznie było zobaczyć od środka, jak ten kościół działa. Muzycy przychodzą już o 6:30 przed nabożeństwem. Zobaczyłem tam naprawdę wysoki poziom profesjonalizmu, wielkie poświęcenie i gorące serca. To było dla mnie bardzo „rozciągające” [uśmiech].
Jak usłyszałeś o tej szkole?
To zabawna historia. Byłem w trzeciej klasie gimnazjum. Zupełnie nie wiedziałem, co będę robił w przyszłości. Miałem różne pomysły, m.in. architekturę, ale nie mogłem się zdecydować. Pewnego dnia wpadła mi do głowy myśl: „Muszę sprawdzić, co to jest ten Hillsong”.
Nigdy wcześniej nie słyszałeś żadnej ich płyty?
To mi się właśnie myliło. Jedni mówili, że Hillsong to kościół, inni – że to zespół, a jeszcze inni – że konferencja. Ja sobie tłumaczyłem, że Hillsong to jest jakaś konferencja na wzgórzu i jakieś piosenki tam śpiewają [śmiech]. A okazało się, że to wszystko jest w jednym miejscu. Zobaczyłem, że mają tam szkołę biblijną. Zdałem sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie odczuwałem tak mocno żadnego marzenia jak to, żeby się tam znaleźć. Nawet nie chodziło o sam wyjazd. Pierwszy raz poczułem takie konkretne powołanie do służby. Wtedy powiedziałem Bogu: „Panie Boże, to jest to, co chcę robić”. Oczywiście nie wiedziałem jeszcze, czy chciałbym pojechać tam studiować muzykę czy pójść na studia duszpasterskie. Ale wiedziałem, że to jest to.
Od tego momentu minęło trochę czasu, a ja nadal miałem to marzenie. Sam też musiałem przejść próbę czasu. To jest dobry test dla marzeń – pomaga stwierdzić, czy nam na nich naprawdę zależy. I faktycznie to marzenie tę próbę przeszło! Po czterech latach pojechałem do Australii.
Jaką najcenniejszą lekcję tam przeżyłeś?
W Australii wbrew pozorom bardzo trudno było znaleźć pracę. A trzeba było to powiązać ze szkołą, planem zajęć itp. Wiza studencka uprawniała mnie do pracy na pół etatu. To było wyzwanie. Bóg uczył mnie wtedy życia w zależności od Niego, w niepewności jutra. Brak regularnego przychodu przy ogromnych stałych rachunkach, które trzeba było płacić co dwa tygodnie, np. za pokój – to była z jednej strony przytłaczająca presja, a z drugiej potężna dla mnie lekcja, że Bóg jest wierny w finansach. Nigdy tego nie zapomnę i chcę to doceniać. We wszystkich wyzwaniach mam zupełną pewność, że Bóg jest ze mną, troszczy się, jest po mojej stronie. Wierzę, że Bóg ma wszystko zaplanowane i nie muszę się o nic martwić. Oprócz tego obserwowałem duży kościół, wiele uczyłem się od ludzi. Często w naszym mniemaniu ludzie z Hillsong to „gwiazdeczki”, które podziwia cały świat. A to są zwykli ludzie. I do tego bardzo pokorni.
To wszystko potwierdziło Ci, że Pan Bóg wspiera Cię w wyborze, którego dokonałeś?
Tak! Bóg jest po prostu wierny! Nawet w najciemniejszym dole, nawet w najtrudniejszej sytuacji On nigdy nas nie zostawia. Zawsze Bóg się o mnie troszczył.
A co w wolnym czasie, po zajęciach?
Oprócz dorywczych prac, których nie było zbyt wiele, zarabiałem na życie, grając i śpiewając w centrum handlowym. Spotkałem też wspaniałych Polaków, którzy chcieli mi pomagać finansowo w praktyczny sposób. Ich wsparcie było niesamowite, nadzwyczajne… taka jedność narodowa.
Co chciałbyś przekazać poprzez płytę, którą nagrałeś? Piszesz w języku polskim, a więc miałeś na myśli Polaków, polski Kościół i polską młodzież?
Na pewno jednym z powodów pisania po polsku jest to, aby muzyka w polskim Kościele była nowoczesna i nadążała za współczesnością. Myślę, że przyszedł już czas na świeżą muzykę. Jeśli język Kościoła ma być zrozumiały dla obecnego pokolenia, które potrzebuje Jezusa – tak samo muzyka powinna być zrozumiałym komunikatem. Jeśli gramy w jakimś stylu, który dla młodego pokolenia jest archaiczny, nie jesteśmy w stanie się z nim skomunikować. Poza tym musimy cały czas się rozwijać. Polacy potrafią pisać nowoczesną muzykę. Możemy ją grać w kościołach. Świat idzie do przodu, muzyka uwielbienia też idzie do przodu. Nawet rok temu była inna niż teraz.
Poza tym muzyka uwielbienia śpiewana przez polskie usta i polskie serce ma jakieś ponadnaturalne znaczenie, którego nie umiem opisać. To coś, co może przemienić duchową atmosferę w Polsce. Może się to wydawać dziwne, ale myślę, że my, Polacy, naprawdę jesteśmy inni. Mamy tak charakterystyczną mentalność. Powinniśmy też rozwijać naszą muzykę uwielbienia dla Boga.
Czas to dobry test dla marzeń – pomaga stwierdzić. czy nam na nich naprawdę zależy
Jakiego Twoim zdaniem przygotowania potrzebują młodzi ludzie, którzy marzą o wydaniu własnej płyty?
Wydanie płyty wiąże się z ogromem pracy. Od napisania piosenki do ukazania się płyty jest wielki kawał drogi… Nie bez powodu np. światowe gwiazdy, które wydają muzykę, do każdego etapu pracy angażują inną osobę lub nawet zupełnie inną firmę. Prowadzę własne studio nagrań, więc mogłem sam nad tym pracować. A przychylność ludzi wokół mnie sprawiła, że udało mi się wydać płytę niskim kosztem. To było wielkie błogosławieństwo.
Jeśli piszesz muzykę, masz ją już zaaranżowaną i ją grasz, to powinieneś sprawdzić te utwory z jakimś doświadczonym muzykiem. Gdy się zaczyna, myśli się, że każdy pomysł jest świetny. Teksty są świetne, muzyka świetna… Trzeba wtedy udać się do kogoś, kto naprawdę zna się na tekstach. Dla mnie osobiście jest bardzo ważne, żeby pisać współczesnym językiem. Staram się nie używać „kościelnego żargonu”. Ktoś, kto słyszy ten nasz szyfr, może nas nie zrozumieć. Musimy unikać niezrozumiałych zwrotów.
Na pewno więc ktoś musi sprawdzić teksty i muzykę. Ktoś musi posłuchać i doradzić. Myślę, że to najważniejsza sprawa przy pisaniu piosenek – informacja zwrotna. Trzeba zapytać: „Co myślisz o tej piosence? Co cię w niej denerwuje?”. To bardzo ważne. Moja żona jest dla mnie źródłem informacji zwrotnej [śmiech]. Poza tym trzeba pamiętać, że jeżeli słuchanie płyty nie sprawia słuchaczom przyjemności, to po prostu nie będą chcieli jej słuchać.
Kiedy zacząłeś muzykować?
W wieku 9 czy 10 lat uczyłem się grać na gitarze klasycznej. Później poszedłem do szkoły muzycznej.
Masz zatem bardzo dobre podstawy.
Do komponowania podstawy bardzo się przydają. W wieku 15 lat napisałem pierwszą piosenkę i była okropna [śmiech]! Do dziś ją pamiętam. Myślę, że była w niej głębia, ale bardzo ukryta! Nikt tego utworu nie usłyszał.
Kiedy pisze się utwory ze szczerego serca, kiedy coś przeżywamy, ludzie to czują
Kto jest dla Ciebie wsparciem w tym, co robisz?
Moja żona. To osoba, która od samego początku mnie wspiera. Kiedy napisałem piosenkę, ona ją sprawdziła i „konstruktywnie skrytykowała” [uśmiech]. Mogliśmy ją poprawić razem. Sama napisała teksty do dwóch piosenek. Pomagała mi, poprawiała. Melania pilnowała, żeby wszystko było jak najlepiej zaśpiewane, najwyraźniej wypowiedziane. Cały czas mnie zachęcała, kiedy miałem chwile zwątpienia. Po prostu anioł-kobieta!
Czyli nie denerwujesz się, kiedy Cię poprawia?
Czasami tak. Oczywiście gdy myślę, że coś jest genialne [śmiech]. Ale nie jesteśmy w stanie obiektywnie spojrzeć na coś, nad czym długo pracowaliśmy. Czasem mamy inne podejście do danej sprawy. Ale gdy żona zwraca mi na coś uwagę, poprawiam, bo jej opinia jest najczęściej trafna.
Który utwór z Twojej płyty jest dla Ciebie szczególnie ważny?
Trudno mi wskazać jeden. Mój priorytet to pisanie piosenek, które wypływają z serca. Bo można pisać piosenki, które nie poruszą nikogo. Ale kiedy pisze się ze szczerego serca, kiedy coś przeżywamy, ludzie to czują. Podążają za autentycznymi przeżyciami. Sam chcę być autentyczny w tym, co robię. Jeślibym miał wskazać jeden utwór, muszę przyznać, że byłaby to piosenka „Otwarte bramy Nieba”. Napisałem ją, kiedy Pan Bóg dotknął mnie bardzo mocno. Jego łaska jest doskonała. On nas obmywa z grzechu. Nawet kiedy popełnimy błąd, Bóg nas nie opuszcza, chce nam pomóc. On się nie obraża. Jest Mu przykro, ale pomimo to jest z nami. Piosenka mówi o tym, że Pan Jezus szeroko otworzył bramy Nieba i można z Nim być na zawsze.
Bardzo dziękuję za rozmowę.